Datong – najdroższy dzień

26.11.2012

W niedzielę, jak to w niedzielę, wypadało zacząć od kościółka. Pociąg odjeżdżał o 10:50, na szczęście była msza o 8:30, na nieszczęście po Chińsku i z jakimiś dodatkowymi uroczystościami. Za to kościół był pełen i świetnie zorganizowany – obsługiwany przez wolontariuszy, z telebimami (teksty pieśni i kamera na ołtarz dla tylnych rzędów), pokazywali nawet nuty!

(Spróbujcie przeczytać, zapis jest prosty. 1 to „do”, 2 to „re” itd. Kropka nad oznacza wyższą oktawę, kropka pod – niższą. Wartości podkreślone to ósemki, pogrupowane, reszta to ćwierćnuty, a z myślnikiem – półnuty. Kropka za nutą to tak jak u nas – przedłużenie o połowę.)

Podróż do Datongu minęła całkiem znośnie, chociaż trochę się obawialiśmy o nasz „pierwszy raz” w chińskim pociągu. W naszym przedziale nawet mało ludzie pluli (charkali), tylko mocno było czuć papierosami. Na nasze górne miejsca leżące (bo są dolne, środkowe i górne) można się było wspiąć za pomocą drabinki (na około 2 metry nad podłogą), ale zbyt dużo przestrzeni to tam nie było.

Na miejscu byliśmy wieczorem i znaleźliśmy od razu w miarę tani hotel, a właściwie to hotel znalazł nas. Przed dworcem zawsze czai się na turystów przynajmniej kilku „tripowców” i kilku „hotelarzy”, o taksówkarzach już nie wspomnę. Ten, z którym porozmawialiśmy, zaproponował i nocleg, i wycieczkę.

W hotelu przy wejściu spotkaliśmy… parę Polaków. Byli już na takiej wycieczce poprzedniego dnia, więc od razu dowiedzieliśmy się, co i jak. Za sam dojazd do miejscowych atrakcji płaci się 100 juanów (50 zł) od osoby.

Pojechaliśmy następnego dnia rano, około 7:30, żeby zdążyć z powrotem na pociąg o 16:40. Trochę zaspani wsiedliśmy do taksówki i od razu okazało się, że lepiej się jeszcze przespać, niż patrzeć na drogę. Nasz kierowca jechał jak wariat, nie respektując żadnych przepisów: przejeżdżał na czerwonym świetle, wyprzedzał po podwójnej ciągłej linii jadąc prosto na „czołówkę”, notorycznie wymuszał pierwszeństwo, nadużywał klaksonu, a nawet raz wyprzedził policję prawą stroną, po pasie dla rowerów.

Pierwszą atrakcją wycieczki była „wisząca świątynia”. Bilety kosztowały (o zgrozo) 125 juanów (65 zł) za osobę, ale na szczęście Marta dostała ulgowy na swoją od dawna nieważną legitymację. To, co tam zobaczyliśmy, najlepiej pokazać na zdjęciach.

Oprócz samej świątyni można było się zwiedzić okoliczne ścieżki i skałki, ale nie mieliśmy na to już zbyt wiele czasu.

Druga atrakcja to bardzo stare groty z posągami i płaskorzeźbami, wszystko wykute wprost w skałach. Najstarsze miały ponad półtora tysiąca lat, sięgając początków buddyzmu na tych terenach. Tym razem jeden bilet kosztował 150 juanów. Pierwsze jaskinie oglądało się dokładnie i z zaciekawieniem, ale przy dziesiątej zaczęło się już nudzić – wszędzie tylko Budda i Budda i jakieś demony. Dla odmiany za to było kilka widocznych wpływów z zewnątrz, np. indyjskie bożki.

Przy wejściu był jeszcze ciekawy kompleks świątynny i całkiem ładne drzewko.

A na koniec, po powrocie do miasta, zjedliśmy naprawdę świetny obiadek, chyba jak do tej pory najlepszy w całej podróży!

6 komentarz do “Datong – najdroższy dzień

    • Się staramy, coraz lepiej nam wychodzi. Najgorzej jeść spagetti (oni na to mówią „kluski”), ale i z tym już coraz mniej problemów. Niestety nie da się jeść „ładnie”, człowiek się cały upapra sosem

  1. Te chińskie nuty to może nawet ja bym opanował. Poza tym widać na tym przykładzie, że muzyka jest bliska matematyce. Taki mądry naród ci Chińczycy, a jednak cyferek na liczniku prędkości nie potrafią czytać… Lepiej poruszajcie się rowerami!
    PZS

  2. Kiedyś w drugiej klasie podstawówki na gwiazdkę dostałam takie zabawkowe pianinko (zapewne made in china). Pamiętam ze były dołączone do niego melodie kolędowe właśnie cyferkami pisane. Oczywiście od razu skumałam o co kaman (ot taka mała inteligentna bestia). A teraz właśnie skumałam skąd to pochodzi- jednak podróże kształcą :DDDD

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *