Armia terrakotowa

28.11.2012

Wczoraj przybyliśmy do Xi’an, z zamiarem pójścia na górę Hua Shan. Ze znalezieniem hostelu nie było znowu najmniejszego problemu, jakiś anglojęzyczny koleś stał przy dworcu i nas zaczepił. Powiedział cenę, która nam się podobała i już 10 minut później meldowaliśmy się w ciepłym holu. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że niestety zostawiłam aparat (sic!) w pociągu. Ten biedny aparat chyba chce od nas uciec, raz ukradziony, raz zgubiony… Postanowiłam go za wszelką cenę odnaleźć. Znalazłam na dworcu tego anglojęzycznego kolesia, z którym poszliśmy do jakiegoś biura porozmawiać z (chyba) dyspozytorem. Po kilku telefonach, czekaniu, okazało się, że prowadnice znalazły mój aparat! Mieliśmy szczęście, bo miałam „łóżko” na najwyższym miejscu, aparat był pod poduszką, a Xi’an było stacją docelową tego pociągu. Niestety pojechał teraz miejscowość dalej na jakieś kontrole czy naprawę, więc aparat mogę odzyskać równo o 3. Niestety ani wcześniej, ani później, co spowodowało opóźnienie jednodniowe w naszej podróży. Na uspokojenie nerwów i odpoczynek do tej trzeciej praktycznie drzemaliśmy albo byliśmy w letargu. Kiedy odzyskaliśmy aparat, a ja odetchnęłam z ulgą, poszliśmy coś zjeść i obejrzeć miasto.

Na mapie wyglądało całkiem niewinnie, ot małe miasteczko z kilkoma atrakcjami. Okazało się, że jest to sześciomilionowy kolos z metrem, rozbudowanymi uliczkami turystycznymi. Gdy chodziliśmy wzdłuż murów miejskich, które zachowały się w całości od czasów – na nasze – średniowiecznych, znaleźliśmy stojące na powietrzu stoły do bilarda. Z przyjemnością dałam się ograć Jackowi w tak odległym miejscu jak Chiny.

Dzisiaj wstaliśmy z bardzo już mocnym postanowieniem kupna na jutro biletów do kolejnej miejscowości oraz zwiedzenia góry Hua Shan. Rezultat: pani w okienku oznajmiła, że najbliższy pociąg jedzie dopiero pojutrze. Wzięliśmy te bilety i pobiegliśmy na autobus wiozący nas na górę. Weszliśmy o 11.04, o 11.15 okazało się, że wyjeżdża o 12. Szybko przeliczyliśmy godziny i wywnioskowaliśmy, że nie damy rady zleźć z tej góry przed zmrokiem, więc pojedziemy jutro, wcześniej. Ale co tu teraz robić przez cały dzień? Autobus obok właśnie wyjeżdżał do armii terakotowej, więc wsiedliśmy w niego, chociaż wcześniej nie planowaliśmy jej oglądać. Ale w końcu weszliśmy.

Właściwie możemy potwierdzić opinie osób, które już tam były – za drogi bilet wstępu w porównaniu do tego, co można tam zobaczyć. My szarpnęliśmy się na przewodniczkę, która nam powiedziała kilka ciekawostek, dzięki czemu armia była bardziej atrakcyjna. Armia zakopana była w trzech miejscach. W pierwszym zwykli żołnierze, w drugim gwardziści i ważni ludzie, w trzecim dowództwo i król. Wszystko zaczęło się w 1975, gdy miejscowy rolnik kopiąc studnię trafił na jakieś rozbite kawałki rzeźb. Zawiadomił odpowiedni urząd, ci dali mu 30 yuanów znaleźnego i na tym jego oficjalna historia się kończy. W rzeczywistości jest on krajowym celebrytą, pokazywany wielokrotnie w telewizji, nieoficjalny bohater. Ja niestety nie powtórzę jego nazwiska i z góry za to przepraszam.

Tak naprawdę to stan, w jakim znaleziono postaci żołnierzy przypominał i ciągle jeszcze w większości przypomina bułkę tartą. Archeologowie dopiero mozolnie układają te części w całość. Dzisiaj mogliśmy już podziwiać około 1000 poskładanych już w całości modeli. O ile łatwo jest dopasowywać kawałki tułowia, były one produkowane hurtowo, wszystkie takie same, o tyle już z głowami jest inna bajka. Każdy żołnierz ma inną twarz, można określić jego wiek, czasem choroby, na jakie chorował. Wszyscy żołnierze mierzą ok. 2 metrów wysokości, no przecież król w zaświatach potrzebuje najlepszych wojowników, a nie krasnali!

Konie zawsze mają otwartą paszczę, a na podstawie ich zębów można określić ich wiek. W miejscu trzecim, gdzie są postaci jakichś ważniejszych ludzi, nie wszystkie figury ukończono.

Ponoć król zmarł wcześniej, dlatego zasypano wszystko w takim stanie, w jakim było. A namęczono się przy tym ogromnie. Wszystkie figury pierwotnie mają kolor, niestety po odkopaniu po zetknięciu się z powietrzem kolor blaknie w przeciągu 30 minut, dlatego naukowcy nie spieszą się z robotą.

Wszystkie postaci są misternie wykonane, gówna armia miała nawet prawdziwą broń (którą kilka lat po zakopaniu następny król odkopał, bo jej potrzebował). Naród po prostu wykonał kawał dobrej roboty, pracował i dawał z siebie wszystko, po czym wszystko zakopał i na wiele wieków zapomniał. Dziwni ci Chińczycy. Z całej armii odkopano tylko jedną figurę żołnierza (klęczącego), który pozostał w jednym kawałku. Mówią teraz na niego „lucky boy”. W zasadzie dobrze, że tam pojechaliśmy. Jutro na pewno uda nam się dotrzeć do Hua Chan!

  1. Nie powiem, mieszanina postaci z głowami i bez kojarzy mi się z jakąś straszliwą armią zombiaków :)

    A ostatnie zdjęcie – Jacek, wreszcie wyglądasz w miarę poważnie! :)

  2. Wspinasz się czy czołgasz Jacku-ninja?
    A ta armia to całkiem nieźle wygląda, myślę, że w realu robi niezłe wrażenie.
    Pozdrawiamy Was serdecznie

  3. Hej jakby odwrócić zdjęcie Jacka ninja to można by inaczej interpretować, a mianowicie: bilard i za długi pobyt w barze, potrafią nieźle człowieka zmęczyć:D

  4. Julka, Marta pewnie wstawiła fotkę w poprzek i dlatego Jacek się wspina ;-) Na mnie ta armia robi wrażenie. Że też się komuś chciało…?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *