1.12.2012
W Yichang zatrzymaliśmy się z jednego tylko powodu – wielkiej zapory, która znajduje się bardzo blisko tego miasta. Samo Yichang ma tylko pół miliona mieszkańców, jak na standardy chińskie to ledwie mała mieścina. No ale nie na tyle mała, żeby nie można się było w niej zgubić.
Przed przyjazdem sprawdziliśmy sobie, gdzie blisko dworca są hotele i wybraliśmy najbliższy, żeby potem łatwo trafić do niego w środku nocy. Przyjazd pociągu planowany był na 0:30, ale było opóźnienie i kupowaliśmy jeszcze bilety na dalszą podróż. W końcu wyszliśmy z dworca po pierwszej w nocy. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, deszczyk kropi, ale taksówkarzy olewamy, bo przecież mamy blisko – dojść do głównej ulicy i 300 metrów w prawo. No więc idziemy i idziemy, a to coraz mniej przypomina miasto. Przeszliśmy jakieś półtora kilometra, kiedy zdecydowaliśmy się spojrzeć na GPS w telefonie (cóż za przydatna rzecz!). Jak się okazało, wysiedliśmy nie na tej stacji i jesteśmy ponad 10 km od hostelu…
Na szczęście w końcu pojawił się jakiś taksówkarz i zabrał nas do miasta, gdzie czekała na nas pani w recepcji. Oczywiście ni w ząb angielskiego, ale miała wydrukowaną naszą rezerwację, więc się udało sprawnie zameldować.
Jak się później okazało, stacja w środku miasta, na której chcieliśmy wysiąść, jest z jakiegoś powodu nieczynna, więc i tak byśmy do niej nie dojechali.
Na zaporę dotarliśmy (po odespaniu połowy nocy) dzięki wskazówkom z przewodnika Lonely Planet. Jest tam naprawdę mnóstwo praktycznych porad, jak, gdzie i za ile dojechać, sprawdził się już wcześniej wiele razy. Tym razem dzięki niemu zamiast słono opłacać wycieczkę, podjechaliśmy miejskim autobusem do przystanku zamiejscowego autobusu i za kilka juanów byliśmy przy zaporze.
Mimo że samą zaporę było już widać niedaleko, daliśmy się namówić na przewiezienie busem na dobry punkt widokowy na jedną i drugą stronę. Razem z nami wsiadło sporo ludzi, więc nie podejrzewaliśmy niczego. Ale kiedy kierowca wiózł nas dalej i dalej w głąb przytamowego miasteczka, wypuszczając kolejnych pasażerów, aż w końcu zostaliśmy sami, zaczęliśmy się domyślać, że nie jedziemy najkrótszą drogą. Po drodze był jeszcze przystanek, na którym dosiadła się do nas rodzina kierowcy, w tym nieco pijany szwagier. W końcu dojechaliśmy do punktu widokowego i mogliśmy spojrzeć na zaporę z góry.
Szczerze mówiąc, z tej perspektywy nie wyglądała na swoje 2,3 km, ale i tak robiła wrażenie.
Po przejeździe na drugą stronę widać, jak bardzo różny jest poziom wody. Więcej możecie przeczytać tu:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zapora_Trzech_Prze%C5%82om%C3%B3w
albo po angielsku tutaj:
http://en.wikipedia.org/wiki/Three_Gorges_Dam
Będąc przy tamie zapłaciliśmy (niestety) za podwiezienie umówioną wcześniej kwotę 50 juanów (utargowane, kierowca chciał 100). Ale kiedy podjechaliśmy z powrotem do przystanku autobusów, okazało się, że tę trasę mogliśmy spokojnie przejść w 10-15 minut. A więc zmarnowane pieniądze i prawie godzina jeżdżenia po mieście… Stąd nauka na przyszłość, żeby nie ufać Chińczykom, kiedy mają do Ciebie interes.
Za to wieczorem poszliśmy sobie do kina – a co! Film nazywał się „Życie Pi”, bardzo polecamy!
A przy okazji ciekawostki:



Stradivarius? Mam nadzieję że więcej skrzypiec nie będziecie przysyłać… :P
Słusznie, trzeba najeździć się taksówkami w Chinach, u nas w kraju są zbyt drogie.
Widać wyglądacie na takich co mają kasę – kilka dziur w spodniach sobie wyszarpcie, jakaś szmata na głowę i Chińczycy nie będą Was zaczepiać ;-)
I tak staramy się wyglądać biednie. Jedne spodnie noszone od miesiąca, stara podarta kurtka… ;-)