Łódką w dolinie

2.12.2012

O 5 rano dojeżdżamy do Zhangjiajie (czyt. <Zańg żia żie> z akcentem na każdą sylabę). Miało być tak pięknie, tym razem od razu wzięliśmy taksówkę z dworca, pokazaliśmy chińską wersję adresu taksówkarzowi, ten nas zabrał na miejsce. 5.30 rano. Dobijamy się do drzwi hostelu na dziwnie wyglądającej ulicy, odpowiada nam cisza zakłócana kłótnią chyba dwóch Chinek (okropieństwo, wszystko na wysokich rejestrach). Mija 5, 10 i 15 minut, kiedy dajemy sobie spokój. Zdecydowanie ostatnio mamy pecha. Zanotowaliśmy sobie jeszcze jeden hostel, który może nas przyjąć, ale oczywiście nazwa i adres tylko wersja angielska. Jacek wyciągnął telefon, postukał, popukał i znalazł niezabezpieczoną sieć, wszedł na strony, wyszukał adres i nazwę i oto jesteśmy o 6.00 na czwartym piętrze ciemnego budynku i przez kolejne pół godziny będziemy pukać w kolejne drzwi.

Hostel usytuowany w pięknym miejscu. Portiernia i główny hol na połowie dachu budynku (czyli na wspomnianym 4. Piętrze). Większość pokoi już w samym budynku, ale na kolejnych piętrach. Na reszcie wolnej przestrzeni dachu wybudowano ogród, z ławeczkami, mostkami nad dużym oczkiem wodnym, nawet stary młyn się znalazł. Portiernia wygląda jak chatka Puchatka, w drewnie i z wystrojem typowo chińskim. Niestety hostel nie współgra z podróżnikami jeśli chodzi o ciepło. W tym rejonie normalna temperatura to 25-30 stopni (i więcej), dlatego nie mają rozwiniętego systemu grzejącego. Marzniemy jeszcze przez kilka godzin, na szczęście już pod kołdrami. Gdy wstaliśmy, razem z nami wstał również chińczyk, który zaczął jako-tako rozmawiać z nami po angielsku. Od słowa do słowa został naszym przewodnikiem na ten dzień. Bez sensu już było iść w góry, bo raz, że za późno, dwa, że każde wejście to jakieś 100 juanów (50 zł). Szuszi (bo tak miał koleś na imię) zaprowadził nas więc na autobus, który jechał ok. 40 minut za miasto. Wyglądał na miejski, mało siedzeń, rurki do trzymania, co chwilę przystanek, ale w połowie drogi po prostu pojechał na stację paliw i zatankował! Nikt tym za bardzo się nie przejmował, normalka.

Po wysiąknięciu po środku jakiejś wsi szliśmy małymi dróżkami aż zobaczyliśmy wąwóz, a w nim starą, kamienną zaporę.

Za nią czekała łódka do której wsiedliśmy, zapłaciliśmy śmiesznie mało i odbiliśmy od brzegu. Widoki wspaniałe, zero turystów.

Tak płynęliśmy ok. 15-20 minut. Woda lazurowo-zielona, ponoć wszędzie taka jest w tym rejonie, ale Szuszi nie potrafił wytłumaczyć dlaczego.

Gdy wysiedliśmy z łódki, szliśmy jeszcze jakiś czas dróżką wąwozem w górę rzeki, aż ta skurczyła się do postaci Potoka i zniknęła pod skałami. Za chwilę za zakrętem pojawiła się maleńka wioska, jedyny ślad cywilizacji w okolicy. Trochę się po niej przespacerowaliśmy, a Jacek poprzedrzeźniał miejscowe kury.

Wróciliśmy tą samą drogą do miasta.

Dzisiaj niedziela, więc postanowiliśmy znaleźć jakiś kościół. Trafiliśmy do takowego, znowu zamkniętego na cztery spusty. Atrakcja: dwie pary młode właśnie robiły sobie zdjęcia, więc my także im zrobiliśmy. Przed kościołem chrześcijańskim widać było zachodnie wpływy (białe sukienki, garniaki), ale kolorów nie zabrakło. Na migi dowiedzieliśmy się, że jedyna msza w tygodniu odbywa się w niedziele o 9 rano, więc nie po prostu weszliśmy na chwilę do środka. Akustyka nie warta opisu.

Tak upłynął dzień, wieczór i poranek pierwszego dnia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *