Nareszcie, po niekończącym się oczekiwaniu na wizy, zebraliśmy manatki i w drogę.
– A nie mieliście jechać jakoś wcześniej? – zapyta ktoś. A owszem, mieliśmy. Pozwólcie, że wytłumaczę.
Nasza „podróż poślubna” miała zacząć się w pierwszej połowie września, zaraz po powrocie z Paryża, gdzie z chórem podbijaliśmy serca miejscowych melomanów. Po powrocie pozostała tylko jedna formalność: wyrobić wizy. Nic wielkiego, jak nam się wydawało. I to był pierwszy błąd.
Szok i niedowierzanie spadły na nas znienacka w postaci dwóch faktów zasadniczych:
- Wizy można wyrabiać tylko we własnej ambasadzie (w Polsce),
- Czas oczekiwania na wizę to średnio tydzień.
Powyższe uświadomiły nam miłe panie z wrocławskiego biura firmy TB Alces, której postanowiliśmy powierzyć wyrobienie wiz. Policzyliśmy na palcach i ustaliliśmy, że urządzają nas cztery wizy po upływie miesiąca: Rosja, Mongolia, Chiny i Kazachstan. A szykując się mentalnie na wyjazd na początku października pojechaliśmy w międzyczasie odwiedzić polskie góry: Bieszczady, Tatry i Karkonosze.
Dzięki zaangażowaniu miłych pań z TB Alces we wszystko oprócz naszych paszportów, w poniedziałek 22 października mieliśmy wyrobione dopiero 3 wizy, przy czym nie dało się ich połączyć terminowo. Ustaliliśmy więc, że jedziemy po wizę mongolską do Warszawy sami, a w międzyczasie okazało się, że wiza rosyjska już się nam kończy, bo jest ważna tylko do 30 października. Nici więc ze Lwowa i Kijowa, lecimy prosto z Warszawy do Moskwy.
Ostatecznie wizy mongolskie odebraliśmy w środę, w czwartek lecimy, a w piątek już wsiadamy w kolej transsyberyjską. Trzymajcie kciuki, żebyśmy znaleźli jakieś miejsce do spania…
Zdjęcia drodzy Państwo, zdjęcia!