ostatnie chwile przed końcem świata w Tajlandii

Grudzień 2012, datę zjadł krab

Ech, dzisiaj jest środa, więc wypadałoby napisać, co działo się w niedzielę, poniedziałek, wtorek i dzisiaj. Może poskładam to w jakąś większą całość. Jest tutaj tak gorąco, że właściwie żyć zaczynamy dopiero około 18, kiedy słońce przestaje grzać. Próby przeniesienia się na tryb dzienny kończą się bardzo źle: przegrzaniem i – co najgorsze – chorobą. Klimatyzacja tak potrzebna w tym rejonie jest jednocześnie dla nas zabójcza. Idąc po ulicy-patelni wchodzisz na chwilę do jakiegoś sklepu i buch! Ściana dwudziestostopniowego chłodu, 5 minut i buch! Znowu skwar. Niestety nie da się dłużej funkcjonować nie ochładzając się czymkolwiek, więc  po kolejnych 15 minutach znowu wchodzisz kupić coś schłodzonego i sytuacja się powtarza. Jeśli coś do picia, to tylko z lodem. Gardziołka bolą nas nieustannie, mi jeszcze doszedł ból głowy, ale odpukać, od kiedy nie łazimy jak wariaci w południe po mieście, sytuacja uległa poprawie. Zaczęliśmy zużywać zapasy leków jeszcze polskiego pochodzenia. Życie trybem nocnym zostało chyba z góry ustalone jeszcze przed naszą decyzją. Zmienialiśmy guest house’y już 4 razy, za drugim razem dlatego, że pod nami była impreza całonocna. Niestety zasnęliśmy dopiero nad ranem, więc i obudziliśmy się później. Kolejnego dnia poszliśmy do klubu jazzowego, znowu zasnęliśmy nad ranem, i sytuacja się powtarza. Doszło do tego, że dzisiaj gdyby nie odezwały mi się smerfy w telefonie, że brukselka jest do zebrania, spalibyśmy do pierwszej. Niestety Bangkok bez dostępu do wybrzeża również nie zachęca. Atrakcje są, a i owszem, ale raczej dla tzw. sex turystów. Lepiej nie drążyć tematu, bo można dostać urazów psychicznych. Jednak w ciągu tych kilku dni udało nam się coś zobaczyć, coś poznać, zjeść kilka dobrych posiłków.

Zacznę od niedzieli. Do południa szukaliśmy lokum na dłuższy wynajem, niestety nie wyszło, ale zwiedziliśmy kawałek miasta. Tajowie w błyskawicznym czasie wybudowali skytrain, czyli coś w rodzaju metra, tylko na wiaduktach nad miastem. Rewelka totalna, ja tylko współczuję ludziom mieszkającym w budynkach bezpośrednio obok wiaduktów. Jeżdżący pod oknami głośny pociąg co 5 minut wcale nie jest przyjemną rzeczą, ale kto tu się przejmuje zanieczyszczeniami akustycznymi. Można podziwiać Tajów za sprawne zorganizowanie się i budowę wspaniałej pod względem komunikacyjnym rzeczy, jednak dostają ode mnie karnego k… za olanie tej kwestii. Zdjęć niestety nie mamy, ale pewnie tą kolejką będziemy jeździć jeszcze nieraz, więc coś pstrykniemy. Znaleźliśmy też katolicki kościół. Moja nowa ulubiona kościelna kolęda to „We wish you a merry Christmas”. Wykonana znakomicie, przez kilkugłosowy chórek, przyjemnie się słuchało. Jednak wszystkie zasady pieśni liturgicznej w tym momencie znikają. Pomyśleć, że w Polsce mamy całe wydziały na akademiach muzycznych dbające o wszystkie prawidłowości w tym temacie, a tutaj… Jeszcze ludzie brawo na koniec bili – cyrk na kółkach.

Następnego dnia zostaliśmy zaproszeni przez Vinniego, naszego nowego znajomego, do klubu jazzowo-blues’owego. To było naprawdę coś! Ani ja, ani Jacek nigdy nie przepadaliśmy za takiego rodzaju muzyką, ale jakość wykonania była powalająca. Weszliśmy do środka o 10 wieczorem i przez kolejne 4 godziny byliśmy jakby w innym, zaczarowanym świecie. Luźna i przyjazna atmosfera. Radość muzykowania bijąca od wszystkich wykonawców. To było coś, co rzadko może spotkać przeciętny turysta  w jakimkolwiek zakątku świata. My mieliśmy niesamowite szczęście.

We wtorek weszliśmy na łódkę i popłynęliśmy do miejscowego ChinaTown, jakbyśmy nie mieli dość chińskich klimatów. Nie ma co dużo mówić: uliczki urocze, a zapachy i smrody typowo chińskie. Najfajniejsza rzecz:  z jednej z uliczek zrobiono kino. Płachta + stary szpulowy jeszcze kinematograf + jakiś chiński film sprawiają, że jest po co wyjść na ulice i spotkać się z ludźmi.

Z powrotem postanowiliśmy się przejść. Tu również, jak w wielu miastach Azji znaleźliśmy grupy ludzi wykonujących jednakowe ćwiczenia lub ruchy rękoma w tym samym rytmie. Ci byli chyba jakąś bardziej zorganizowaną grupą, bo całkiem sprawnie im to szło, efekt na poziomie „łaaaaaaał”.

Dzisiaj spędziliśmy całe popołudnie w biurze Vinniego, rozmawiając o wszystkim. Jak miło pogawędzić w języku polskim i przy okazji dowiedzieć się kilku przydatnych informacji o świecie, o życiu, o Ericu Claptonie J.

Może kiedyś uda się pójść spać wcześniej. Na pewno nie dzisiaj. Jest już 2.30 a nam w ogóle nie chce się spać (może twarde materace mają coś z tym wspólnego).

Ogólnie bardzo przepraszam za przygnębiający wpis, chyba dopada mnie świąteczna melancholia. Nie mamy jeszcze wynajętego lokum, nie mamy choinki, nie mamy opłatka. Jedyne, co mamy, to siebie i śpiewane kolędy wszelkiego rodzaju.

  1. Kolędy pośpiewamy razem przez Skype – a tak w ogóle to może znajdźcie jakąś polską rodzinę – się przysiądziecie do tajlandzkiej wersji wigilii. Może się przynajmniej nie objecie tak okropnie jak my :-D A my się z Wami będziemy jednoczyć duchowo :-)

  2. Chciałam uroczyście oznajmić, że bojkotuję kutię w tym roku. A co. I tak doceniał ją tylko Jacek.To nie robię. Ej, bratowo, bracie, tęsknimy…

  3. Serniki i makowce już upieczone. Właśnie wstawiłam do piekarnika pasztet z selera. Serdeczne i zimowo-ciepłe pozdrowienia z kuchni. Mama

  4. Dzięki za ciepłe słowa. Będziemy czekać na Skypie na wspólne kolędowanie. Niestety polskich rodzin mieszkających tu na stałe nie ma, a przynajmniej my takich nie znamy, ale wigilię zjemy w polskim towarzystwie. :-)

  5. Kochani! Zaraz zaświeci pierwsza gwiazdka. Łączymy się z Wami i życzymy Wam dużo miłości, dobrego zdrowia i Błogosławieństwa Bożego na te Święta i cały następny rok.
    Życzenia przesyłamy również wszystkim, którzy śledzą Waszą podróż (myślę, że jest ich więcej, niż ujawnia się w komentarzach).
    Całuski od nas wszystkich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *