Dalanzadgad

4 XI 2012

Nasza podróż na południe zaczęła się całkiem niewinnie. Z Hostelu do przyjemnej kawiarni, z przyjemnym jedzonkiem.

Potem było już tylko gorzej. 14 godzin w autobusie wielkości mydelniczki z 30 innymi osobami i ich bagażami. O tej porze roku raczej nie ma już turystów, podróżują jedynie ludzie – mężczyźni – najczęściej handlarze różnego rodzaju towarami, którzy przyjeżdżają z dalekiej prowincji na kilka dni do stolicy. Często objętość ich bagaży jest dwa razy większa niż objętość samych podróżników.

Mniej więcej połowę trasy autobus pokonał jadąc po drogach, pozostała część to jazda po nieco rozjeżdżonych bezdrożach, po śniegu. Trzęsło niemiłosiernie, a z boku świecił rządek diod, więc spać się za bardzo nie dało. Nie mówiąc już o tym, że przez zalegające wszędzie bagaże każda zmiana pozycji była akrobacją.

Ale daliśmy radę, dojechaliśmy do miasta Dalanzadgad jak zwykle – o 6 rano i jak zwykle było ciemno, zimno a my nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Przekoczowaliśmy w zimnym budynku do 9.30. W tym czasie Jacek i dwie nowo poznane dziewczyny poszli dowiedzieć się o różne opcje „co teraz”. Niestety ani na przystanku taksówek, ani w hotelach nie mogli się porozumieć w żadnym języku.

Jedyne, co znaleźli, to małą restauracyjkę, gdzie dają tylko sok pomarańczowy i mięso. Poszliśmy tam jednak, bo było tam cieplej (na zewnątrz ok. -10, w środku +15). Po kolejnym nieudanym podejściu do rozmowy z miejscowymi byliśmy już naprawdę znużeni, wycieńczeni, zmarznięci i głodni warzyw, podjęliśmy ostatnią próbę. Mąż właścicielki restauracji na migi pokazał, że może nas zawieźć do parku narodowego. Po godzinie bezowocnego migania między sobą po prostu wyszedł. Wrócił po kilkunastu minutach prowadząc ze sobą kolejnego „Anioła Stróża”.

Tym razem w tej roli wystąpił Amerykanin, młody chłopak, który mieszka tu od 1,5 roku i uczy dzieci angielskiego w ramach organizacji amerykańskiego korpusu pokoju. Teraz poszło już z górki. Ustaliliśmy, że dziś prześpimy się w lokalnym „hotelu”, a jutro z samego rana jedziemy na 2-dniową wycieczkę z lokalnym kierowcą, który nam pokaże park i zabierze nas do jurt, gdzie możemy się przespać. Joe, bo tak miał Amerykanin na imię, przyprowadził też lokalną dziewczynę, która bardzo dobrze mówi po angielsku i która pojedzie z nami w roli tłumaczki. Jednocześnie też obiecał, że popyta, czy można się stąd dostać bezpośrednio do najbliższej stacji kolejowej.

Jesteśmy teraz na południu kraju, jakieś 200 km od granicy z Chinami. Jedyną opcją jej przekroczenia jest 14-godzinna podróż z powrotem do Ułan Bator, a potem pociągiem do granicy. Gdybyśmy mogli pojechać od razu, byłoby znacznie wygodniej. Zależy nam na jak najszybszym dostaniu się do Chin, gdzie ponoć jest trochę cieplej.

Byliśmy dzisiaj też w kościele, bo to w końcu niedziela. W miasteczku jest tylko jedna chrześcijańska świątynia, wybór niewielki. A w środku od razu opadła nas chmara dzieciaków, bo oczywiście byliśmy atrakcją miesiąca. Zaraz wyłoniono rzecznika, 14-letniego chłopaczka, który najlepiej znał angielski. Chyba zmotywowaliśmy ich do pilniejszej nauki języka, bo z braku słownictwa skończyło się na pytaniach typu „What do you job?”.

  1. Hej. No widze, że podróż pełna wrażeń.Naprawdę podziwiam Was i życze powodzenia dalej. Chciałbym tylko przeczytać historię jak Jacek stracił włosy, czyżby łatwiej je było ściąć niż umyć? ;)

  2. Już teraz chyba wiem, kto to jest „Anioł Stróż”! Do tej pory myślałam, że macie opiekuna z urzędu, a to po prostu ktoś, kto zna język angielski! Ha, ha

  3. Świetny pomysł na podróż poślubną. Miłych wrażeń. Życzę dużo życzliwych ludzi na trasie i piszcie, piszcie będziemy czytać. Pozdrawiam J.Padykuła

  4. Widzimy, że zima Was dogoniła. Dzisiaj w telewizji słyszeliśmy, że w północnych Chinach jest nagła zima z dużymi opadami śniegu. Doradzamy kierować się bardziej na południe, to może się trochę wygrzejecie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *