Wycieczka na Gobi cz. 1

5 XI 2012

Wstaliśmy rano wyspani i szczęśliwi, gotowi na nowe wyzwania. Jeszcze Jacek walnął się 3 razy w głowę przy wychodzeniu z toalety (to na szczęście, mam nadzieję) i już czekaliśmy przed „hotelem” na umówiony bus z kierowcą i przewodniczką. Niestety nie odbyło się bez komplikacji, bo pojawili się godzinę później, z busem z przyciemnianymi szybami, na co ostro zareagował Juan, Hiszpan. Niestety nie mówi on po angielsku, więc jego żale i pretensje rozumiała tylko jego dziewczyna, tłumacząca to na angielski, z angielskiego tłumaczka kierowcy, co już nie miało takiej mocy przebicia. Po godzinie stania i niewyraźnej konwersacji kierowca obiecał wymienić bus.

Summa summarum, czuję się trochę, jak byśmy stanowili ekipę rodem z bajki o Scooby Doo, podróżujemy prawie takim samym busem. Zastanawiam się, którą jestem postacią, Scoobym czy Kudłatym? (Chyba Kudłatym, mam najwięcej włosów na głowie ze wszystkich, nie licząc dreadów Juana, bo to nie bardzo przypomina włosy).

Jeśli już jestem przy tym temacie, Jacek poddał się jeszcze w Ułan Bator opitoleniu przez miejscowego fryzjera. Ma teraz włosy długości 12 mm i czuje się z tym doskonale.

Pojechaliśmy w głąb parku narodowego, na pustynię Gobi. Zatrzymaliśmy się w czymś rodzaju oazy. Ziemia tutaj nie jest tylko żwirem, ale gliną tworzącą przepiękne formacje. Ponoć to w tym miejscu, które stanowi obszar ok. 2 km2, znaleziono najwięcej kości dinozaurów. Próbowaliśmy kopać w różnych miejscach, nam nic nie udało się znaleźć.

Tuż niedaleko znajdowała się rodzina, u której przenocowaliśmy. Nasza piątka dostała osobną jurtę, w której było 6 łóżek, czyli jedno nadprogramowe. Ogrzaliśmy się przy piecyku, po czym postanowiliśmy się nieco rozejrzeć po okolicy. Niedaleko rósł „las”, czyli większe skupisko krzewów i tam się udaliśmy. Znaleźliśmy tam same cuda: najpierw małego pieska, ochoczo skaczącego wokół. Niestety, gdy rozgryzł Jackowi kawałek rękawiczki, jego urok spadł o jakieś 30%. Dalej, znaleźliśmy dwie porcelanowe figurki, jakieś postacie i koniki. Najfajniejsze na końcu – drzewo, opakowane różnokolorowymi wstążkami. Wyglądało to jak instalacja artystyczna, ale podejrzewamy, że miało to związek z lokalnym obrządkiem religijnym (szamanizm). Koło pnia znaleźliśmy jeszcze dwie ramki od obrazków.

Gdy wróciliśmy, czekała na nas kolacja złożona z makaronu, ziemniaczków i suchego mięska, pewnie wielbłądzie lub baraninka.

Po posiłku trochę graliśmy w karty, ja z Jackiem pośpiewaliśmy (szczególnie towarzystwu spodobały się pieśni rosyjskie), rozmawialiśmy na przeróżne tematy, o Francji, Hiszpanii, a szczególnie o zwyczajach mongolskich.

Na przykład, do piecyka w jurcie nie należy wrzucać śmieci, nawet chusteczek, bo to obraza dla ludzi korzystających z ciepła piecyka, a ogień to dla nich świętość. Zupełnie Mongołom nie przeszkadza natomiast wrzucanie tam kupy wielbłądziej. Ma to sens, taki materiał długo się pali, wcale nie śmierdzi i łatwo go pozyskać. Prawa strona jurty (patrząc od drzwi) to strona „kobieca”, z piecykiem i zabawkami do gotowania, lewa jest „męska”, z łóżkami i miejscem na odpoczynek. Jurtę w środku podtrzymują dwa pale, zwane „matka” i „ojciec”. Nie należy się o nie opierać, a najlepiej w ogóle nie dotykać. Pod żadnym pozorem wchodząc do jurty nie wolno nadepnąć na próg! Oczywiście my byliśmy w jurcie sami, więc nie naraziliśmy się nikomu naszą niewiedzą.

Mieszkańcy Mongolii są bardzo sympatyczni i radośni, cały czas uśmiechnięci i bardzo gościnni. Nigdy nie zamykają drzwi na klucz, dzielą się wszystkim, co mają. Przewodniczka twierdzi, że ludzie, którzy żyją w poza dużymi miastami, gdy wyjeżdżają nawet na dłużej, zostawiają wszystko dostępne. Czasem obcy ludzie wchodzą do ich jurt, gotują i śpią, po czym wszystko sprzątają tak, aby zatrzeć ślady swojej obecności i po prostu wychodzą. Nikt nikomu nic nie kradnie.

Ale gdy nadeszła odpowiednia godzina, musieliśmy w końcu przestać dokładać do pieca, schować się pod kołdrę i zasnąć. Trudna to chwila – na zewnątrz temperatura minusowa, wieje ogromnie. Gdy chciałam umyć zęby, to wypluta woda osiadła na ziemi dopiero 10 metrów dalej. Oczywiście nie ma mowy o jakimkolwiek myciu, toaleta kilkanaście metrów dalej od obozowiska: wychodek z dziurą w podłodze. Noc przeżyłam dzięki Jackowi i jego ciepłu. Po ostygnięciu piecyka nic nas już nie grzało. Ale przetrwaliśmy! Jesteśmy z siebie dumni.

  1. Ichnie mięso jest zwykle ciężkie do przełknięcia, ale jakoś daje radę (Marta zwykle go nie je).
    A krowy skubią wszystko, co wystaje – jak to krowy, takie już ich jedyne zajęcie. A to, że muszą się w zimie trochę więcej nachodzić, to im najwyraźniej za bardzo nie przeszkadza, przynajmniej nie skarżyły się na głos.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *