Dzień rowerów

24.11.2012

Z samego rana kupiliśmy na dworcu bilety na pociąg do Datongu. Stwierdziliśmy, że dzisiejszy dzień będzie inny niż wszystkie i zdecydowaliśmy się na wypożyczenie rowerów. Była to jedna z najlepszych decyzji w całej podróży, bo używając roweru można zobaczyć nie-turystyczną stronę miasta. Kilka słów o samej jeździe: Pekin jest bardzo dobrze zorganizowany w płaszczyźnie tras rowerowych. Jeśli ulica ma 2-6 pasów w jedną stronę, ma również ze 2 oddzielone zielenią lub zwykłym płotem pasy dla rowerów. Na dużych skrzyżowaniach specjalne światła, nawierzchnia asfaltowa, nie jakaś kostka jak we Wrocławiu, no i (prawie) żadnych krawężników do przejechania. Jedzie się znakomicie. Prawdę mówiąc, w ogóle się nie męczyłam jazdą, rower sam jechał jakby pchany niewidzialną siłą.

Z mniejszymi uliczkami wygląda różnie. Przy typie ulicy „po jednym pasie w tę i nazad” jest z każdej strony pas dla rowerów, niestety nieodgrodzony, przez co jeżdżą po nim autobusy i roweropodobne machiny, więc trzeba się wciskać i jeździć pomiędzy. Typ ulicy bez samochodów, ale typowo turystycznej jest chyba najcięższy, bo trzeba po prostu zamknąć oczy i jechać przed siebie. To jest najlepszy sposób, bo przechodniów dużo, z każdym trzeba wygrać krótkie walki na „siły” czyli kto ma większe jaja i kto komu ustąpi. Najfajniejsze i najbardziej komfortowe to te malutkie bez aut i nieturystyczne. Bez tłoku, można jechać z dużą prędkością, a przy tym widzi się prawdziwe, codzienne życie Pekińczyków. Mamusia wystawia synka na środku drogi, żeby zrobił dwójkę, dziadunio klepie w tyłek wnuczka, bo coś przeskrobał, dwa chłopaki zrobiły sobie miecze z patyków i się biją, grupa robotników właśnie ma fajrant i wcinają kanapki w niebieskich kaskach.

Takim sposobem dostaliśmy się na dworzec kolejowy, takim sposobem pojechaliśmy do parku w centrum miasta. Atmosfera w nim niesamowita. Całe rodziny przychodzą, żeby odpocząć, niektórzy tańczą tango (a co!), niektórzy grają w zośkę. Mnóstwo ludzi, park przepiękny, porównywalny do botanicznego we Wro, z jedną, ogromną różnicą: cena biletu wstępu. We Wrocławiu: 5zł student, 15zł normalny, nie mówiąc o tym, że chcieli 200 zł za robienie w środku zdjęć ślubnych, cyrk na kółkach! Nic dziwnego, że świeci pustkami. Za to tutaj: 2 yuany od osoby. Więcej ludzi = większe zyski, nawet przy niskiej cenie, bo przecież każdego stać, żeby chociaż raz w sobotę pójść do wypielęgnowanego i zadbanego parku.

Było już popołudnie, gdy jak zwykle weszliśmy do jakiejś małej restauracyjki, żeby coś zjeść. Znowu dostaliśmy chińskie żarcie i znowu nie dało się tego normalnie jeść. A wydawała się taka fajna, miała napisane na zewnątrz po angielsku „english Fast food”, miała angielskie menu, ceny trochę wyższe, ale postanowiliśmy zaszaleć i zjeść coś normalnego. I co? I nico. Ja znalazłam w swoim czymś kawałek nitki, zgłosiliśmy skargę, ale szkoda nam się kelnerki zrobiło, bo ładnie się ukłoniła i powiedziała „I am so sorry”, jedyne angielskie wyrazy. Zapłaciliśmy połowę ceny, więc obiad dla dwojga kosztował nas suma summarum ok. 15 zł.

Postanowiliśmy poszukać uliczki z tradycyjnymi instrumentami, trochę się naszukaliśmy, bo jak dojechaliśmy do wskazanej przez osobę angielskojęzyczną (!) to się okazało, że tam tylko gitary, ale dostaliśmy instrukcję jak dojechać do kolejnej. W końcu trafiliśmy, było tam kilkadziesiąt sklepików, w których przebieraliśmy i wybieraliśmy, aż w końcu kupiliśmy coś fletopodobnego zrobionego z bambusa, o nazwie hulas (czy jakoś tak). Zauroczył nas ten instrument swoim ciepłym, nasyconym brzmieniem (jest mięcho, jak to mówią) oraz możliwością dołączenia dwóch burdonów. Jedyny mankament to to, że nie ma pełnej skali, ale już na to machnęliśmy ręką. Dostaliśmy do niego futerał, waży prawie nic, więc na razie będziemy go wozić ze sobą, zwłaszcza, że z Chin do Polski można wysyłać przesyłki tylko drogą lotniczą i kosztowało by to nas jeszcze raz tyle, co sam instrument. Poza tym ponoć są jakieś problemy celne z poprzednią przesyłką, więc lepiej nie ryzykować.

Zmęczeni całym dniem wróciliśmy do hostelu, znajdując drugi kościół katolicki, bliżej nas i zaplanowaliśmy pójście na mszę jutro przed wyjazdem. Żegnamy się już z Pekinem, z którym będą już zawsze łączyły nas ciepłe wspomnienia.

PS. A jeśli ktoś chce, Jacek popełnił fajny filmik, jak jedziemy rowerami.

12 komentarz do “Dzień rowerów

    • Mongołowie piją herbatę z mlekiem i SOLĄ! Ohyda!
      A w Chinach to różnie, ale samego mleka raczej nie – nawet nie mają w sklepach krowiego, jeśli już to jakieś sojowe. Już prędzej piją ichnią wódkę ryżową. Też nie zachwyca…

  1. Matko, klękłam przy filmiku, no bosko bosko po prostu. Uwielbiam takie zapuszczanie się w dzikie miasto. Aaach.. też tak chcę… mom please!!

Skomentuj tato A Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *