Kanchanaburi

29XII2012

Dzisiaj znów wstaliśmy skoro świt, o 6.20 i o siódmej wyruszyliśmy na kolejną, zorganizowaną wycieczkę po okolicy. Dzień rozpoczęliśmy od miasta Kanchanaburi. Główną jego atrakcją jest słynny, już filmowy most na rzece Kwai. Odsyłam do cudownego, chociaż starego filmu o tym tytule, w zasadzie bardzo dobrze jest tam opisana sytuacja wojenna w czasie 2WŚ. W skrócie: Japończycy, którzy się rozpanoszyli na tych terenach, w wyniku skomplikowanych manewrów wojennych wzięli do niewoli tysiące żołnierzy wojsk amerykańskich, brytyjskich, australijskich, i zaprzyjaźnionych. Chcieli rękami jeńców wybudować połączenie kolejowe między Bangkokiem, a Rangun w Birmie. Droga wiodła przez środek dżungli, skały, doliny oraz rzekę Kwai. Wszystkie odcinki budowali jeńcy jako narzędzia dostając np. łyżki, małe młotki, kilofy jedynie malutkie, dwukilogramowe. I kop człeku trasę w skale! Większość z nich zginęła z wycieńczenia, chorób i słońca. Jednak pamięć o ich niedoli nie zginęła, Tajlandczycy z czcią przekazują ich historię kolejnym pokoleniom zwiedzających.

My zaczęliśmy od wizyty na cmentarzu wojskowym, na którym pochowano odnalezionych i rozpoznanych żołnierzy. Robi wrażenie, grobów jest niemało. Cmentarz zadbany, służy teraz głównie jako atrakcja turystyczna.

Potem poszliśmy do małego muzeum, w którym zobaczyliśmy wszystkie „gadżety” z czasu wojny. Czyli: różne mundury, hełmy, rzeczy osobiste, mnóstwo broni. Ciekawostką były 4 duże sale z malowidłami naściennymi, w których przedstawiono walczących ludzi (z karabinami, więc podejrzewam, że to ostatnia wojna światowa). Zastanawiające, że wszyscy Azjaci walcząc między sobą jednocześnie się uśmiechają (??).

Później weszliśmy na sam słynny most, oczywiście w połowie odbudowany, więc wcale nie wygląda dokładnie tak, jak na filmie (obejrzeliśmy film dzień wcześniej, żeby wiedzieć, o co chodzi, więc byliśmy na bieżąco).Ciekawym, chociaż bardzo męczącym punktem programu był przejazd pociągiem po ostałym odcinku trasy. Dwugodzinna jazda w upale po środku dżungli, dwoma mostami. Niestety połowę drogi przespałam, ale udało mi się zobaczyć, co najważniejsze.

Na tym zakończyliśmy część historyczną dnia, po obiedzie zorganizowano nam przepłynięcie tratwą kawałka rzeki, gdzie mogliśmy sobie pomoczyć nogi w wodzie. Wyszliśmy na drugim brzegu i zorientowaliśmy się, że nikt z grupy (ok. 10 osób) nie wie, gdzie teraz iść. Postanowiliśmy przejść przez drewniany, wiszący mostek, ale jak byliśmy w połowie drogi, okazało się, że obok była ścieżka, którą przyszła przewodniczka, więc w tył zwrot i do busiku. Frajda największa była jednak na moście.

Dojechaliśmy na farmę słoni. Drogi czytelniku. Spójrz za okno. Co widzisz? Śnieg. A teraz popatrz na zdjęcia. Słońce. Co masz na sobie? Sweter. Co my mamy na sobie? Koszulki. Siedzimy na słoniu. (Dla niezorientowanych: http://www.youtube.com/watch?v=nCzb-5xwpZ8)

Ostatnim przystankiem był niebiańsko-rajsko-cudowny wodospad, w którym mogliśmy ochłodzić nasze całodzienne zmęczenie. Poziom naszego szczęścia gwałtownie się podniósł, osiągając niczym w grze „the sims” poziom platynowy. Moglibyśmy tam spędzić najbliższe dwa dni, ale do Bangkoku stamtąd spory kawałek, więc organizatorzy przeznaczyli na to miejsce tylko 20 minut (why ?!?!?!), ale dobre i to. I tak w mieście byliśmy dopiero koło 21.00, więc nie narzekamy. To był bardzo przyjemny dzionek.

11 komentarz do “Kanchanaburi

    • Dzięki! Widzę, że potrzebne będą porządne żaluzje – chyba że traktujemy życzenia jeszcze bardziej serio – to już chyba zostaje tylko statek kosmiczny…

Skomentuj mama A Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *