Tuk tukiem po Buddach

14.12.2012

Pomijając już to, że w Bangkoku upał straszliwie rozleniwia i skłania raczej do szukania cienia niż wałęsania się po mieście, są tu naprawdę spore odległości – co na mapie wydaje się być niedaleko, zabiera sporo czasu i energii. Dlatego tak bardzo popularne są tu różne rodzaje taksówek. Są te zwykłe, chwalące się, że mają taksometr (chociaż o jego włączenie trzeba się upomnieć, inaczej zedrą z turysty co najmniej 3 razy drożej). Potem są mototaksówki, czyli pan na motorku biorący jednego pasażera – oni najmniej stoją w korkach. No i są „tuk tuki” – czyli zmotoryzowane riksze. Na taki właśnie sposób poruszania się po mieście dzisiaj się zdecydowaliśmy.

Zaczęło się tak, że kiedy doszliśmy do głównej drogi i oglądaliśmy na mapie zaplanowaną na dzisiaj trasę, podszedł do nas miły Taj i zaczął uprzejmie informować, że:

  1. Dzisiaj jest wielkie święto buddyjskie, więc pałac, do którego wybieraliśmy się na początek, jest już zamknięty – możemy pójść tam jutro rano.
  2. Jako, że jest święto, dzisiaj „rządowe” tuk tuki zabiorą nas tam, gdzie chcemy, za jedyne dwa złote. Można je rozpoznać po dwóch dyndających flagach – jednej państwowej i jednej żółtej.
  3. Tuk tuk będzie czekał na nas i wiózł w kolejne miejsca – mamy go na maksymalnie 3 godziny.
  4. Płacimy oczywiście na koniec i nawet nas gość ostrzegł, żeby nie dawać więcej, niż te umówione 20 Baht (2 złote).
  5. Powinniśmy zajrzeć do „Fashion Factory”, gdzie bardzo się nam spodoba.

Takim to pięknym sposobem złapaliśmy „rządowego” tuk tuka, dostaliśmy na piśmie, co po kolei powinniśmy odwiedzić, i odjechaliśmy z naszej dzielni.

Pierwszy na liście był „Big Budda”, czyli wielki posąg otoczony świątyniami i innymi budynkami niezbędnymi do funkcjonowania świątyń.

Następnie udaliśmy się do punktu informacji turystycznej, gdzie chcieliśmy się dowiedzieć o możliwość wynajęcia domku gdzieś na południu Tajlandii, czyli w obszarach, gdzie są wyspy, plaże, palmy i ogólnie rajskie klimaty. Kiedy tylko miły pan w punkcie informacji usłyszał, że jesteśmy z Polski, od razu zawołał innego, który – jak się okazało – sam jest Polakiem. Ucięliśmy sobie więc długą pogawędkę, jak to się tu żyje w porównaniu z Polską, Włochami i z USA, gdzie Vinnie (tak chciał, żebyśmy do niego mówili) pomieszkiwał po parę lat.

Przeciwnie do tego, co nam wcześniej mówili poznani w Hongkongu Polacy (Remik i Paula – pozdrawiamy!), poza samym Bangkokiem nie jest tak łatwo znaleźć mieszkanie do wynajęcia w rozsądnej cenie, a tym bardziej w sezonie, który teraz jest w szczycie. Ale Vinnie obiecał, że zajmie się sprawą i poszuka za pomocą swoich kontaktów.

Po wyjściu z informacji udaliśmy się do „Happy Budda”, kolejnej świątyni. Takie tam, dla nas nic nowego, więc uwinęliśmy się szybko – tym bardziej, że właśnie zamykali. Przy okazji ujęcie tuk tuka.

Na koniec tzw. „Czarny Budda”, gdzie dla odmiany trzeba było wspiąć się po schodkach, żeby w zamian móc obejrzeć panoramę miasta. A na górze coś złotego i stożkowatego, na co już nam nie dali wejść.

Przed wspinaczką jednak odwiedziliśmy wspomniane Fashion Factory – jak się okazało, był to zwykły sklep, gdzie można było zamówić garnitury i sukienki na wymiar. Pomarudziliśmy tam przez kilka minut, żeby nie wychodzić ceremonialnie zaraz po wejściu, ale kiedy tylko obsługa sklepu zorientowała się, że i tak nie zamierzamy nic kupić, szybko przestali nas nagabywać.

Kierowca zawiózł nas, zgodnie z umową, w miejsce, z którego nas zabrał, ale po drodze zatrzymał się i grzecznie zapytał, czy nie mamy nic przeciwko, żeby wstąpić na chwilę do pewnego biura podróży…

No więc pora na wyjaśnienia. Vinnie powiedział nam, jak to działa, potem sam kierowca się nieco odsłonił, a jeszcze później doczytaliśmy resztę w necie. Otóż kierowcy tuk tuków zabierając turystów w określone miejsca, dostają prowizje w różnej postaci. Ten nasz miał talony na benzynę i whisky. Tylko w taki sposób opłacało mu się jeździć z nami, więc pozwoliliśmy się ciągać w tę i we wtę, żeby chłopina nieco z tego miał dla siebie. W biurze turystycznym nawet wysiedzieliśmy obiecane 10 minut, bo – jak wprost powiedział – było to minimum, żeby tę prowizję dostał.

A inna sprawa, że żadnego specjalnego święta nie było, pałac codziennie do 15:30, a taką tuktukową  „okazję” to najwyraźniej można złapać każdego dnia. Ale dzięki temu małemu naciąganiu faktów na początku mamy dobry kontakt z Polakiem w biurze podróży, który prawdopodobnie pomoże nam znaleźć niezłą miejscówę.

Ciekawostki. Mają tutaj jakąś dziwną cześć dla… kogutów!

Nie wszyscy mnisi zamykają się na świat.

Oraz kostki bulionowe ze znanym-nieznanym logo.

4 komentarz do “Tuk tukiem po Buddach

  1. Opłata za trzy godziny jazdy dwuosobowym tuk tukiem 2 zł? Muszę pogadać z dyrektorem MPK: jazda zapchanym tramwajem znacznie poniżej 1 godziny za 3 zł – toż to zdzierstwo!

Skomentuj Dobranocka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *