Ułan Bator

1.11.2012

Stolica Mongolii przywitała nas chłodno, ale potem się rozpogodziło – jak przystało na kraj, w którym nie ma chmur 260 dni w roku. Tak więc po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w miasto szukać atrakcji. Okazało się, że największą atrakcją jest główna ulica (Peace Avenue), na której panuje zamęt większy niż w szczycie w Nowym Yorku. Najwyraźniej pierwszą zasadą ruchu drogowego jest tutaj: wymuszaj pierwszeństwo. Kierowcy „wpychają się” na inne pasy, jeśli tylko uznają, że się im to opłaci, piesi notorycznie przebiegają na czerwonym pomiędzy omijającymi ich o centymetry i ciągle trąbiącymi samochodami… jednak jakoś prawie wszystkim udaje się wyjść bez szwanku, ludzie chodzą o własnych siłach, a auta generalnie nie są poobijane. Są nawet w miarę nowe, przy czym prawie połowa ma kierownicę po prawej stronie – import z Japonii przez Rosję.

W Ułan Bator, według naszego przewodnika wydanego 10 lat temu, mieszka 600 tys. ludzi. Według słów naszego miejscowego Anioła Stróża (patrz: poprzednia notka) – około 1,5 miliona. Bardzo ciekawie wygląda to na mapie (http://mapy.google.pl): kilka głównych dróg i w miarę rozsądnie rozplanowane śródmieście, a potem już tylko małe uliczki odchodzące od tych głównych jak naczynia włosowate od tętnic.

Zawiedliśmy się niestety na znajomości języków obcych u miejscowych. Mieli ponoć w stolicy wszyscy znać angielski, a tu trafi się taki raz na 10, jak nie rzadziej. Cóż, będzie trzeba korzystać ze słownika w telefonie. Przynajmniej w hostelu prawie wszyscy swobodnie dogadujemy się po angielsku, no ale to przedstawiciele USA, Australii, Francji, Hiszpanii, Czech, Anglii itp.

Planujemy tu sobie pomału kilkunastodniowy wypad w okolice pustyni Gobi (na południe), pochodzić po górach i pomieszkać w rodzinach nomadów, w jutrach. Tworzymy 5-osobową ekipę: oprócz nas jadą dwie Francuzki i Hiszpan. Zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja.

A póki co, rozglądamy się po mieście. Wczoraj przeszliśmy się głównymi ulicami, żeby powdychać trochę miejscowego smogu, zebrać ogólne wrażenia i skosztować ichnich potraw.

Ta, to polskie produkty znalezione na mongolskich półkach. :-)

 

Dzisiaj było Wszystkich Świętych, więc my oczywiście grzecznie do kościoła. Nie było to banalne zadanie w mieście, gdzie mieszka 93% buddystów-lamistów, a wszystkich chrześcijan jest mniej więcej tyle, co wyznawców szamanizmu, ale znaleźliśmy jeden kościół katolicki, nazwany trochę na wyrost katedrą.

Wcześniej jednak odwiedziliśmy dość dużą świątynię buddyjską.

 

  1. Z ciekawości, te polskie produkty dużo droższe od ichniejszych? W Anglii też mieli Tyskie i Pudliszki, ale ceny były dwukrotnie wyższe od tych, na które było mnie stać…

    Możecie mi przywieźć jakąś ładną Francuzkę. ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *