Uwierz tu Mongołowi

10.11.2012

Obudziłem się około 5 rano. Z zimna. Ciemno, nic nie widać. Piecyk już dawno wygasł, temperatura w jurcie spadła do około -10 stopni. Mój śpiwór stanowczo nie nadaje się do takich temperatur. Cóż, skoro spać się nie da, to przynajmniej napalę dla innych. I tak z pomocą latarki ułożyłem z drewna ładny stosik, który zapalił się już za trzecim podejściem. Zaczęło promieniować miłe ciepełko, po chwili udało mi się zmrużyć oczy. Dokładałem jeszcze kilka razy, bo drewno spala się bardzo szybko, a piecyk malutki. W międzyczasie trzeba było pójść po więcej szczap, na szczęście stos drewna wszelakiego był o kilkanaście metrów dalej, a pies tylko spokojnie patrzył, jak przeszukuję odpowiednio krótkich albo dających się złamać kawałków.

Potem była cała sprawa z naszą przewodniczką. Nie zgadzały się jej wyliczenia i chciała, żebyśmy jeszcze dopłacili. Oczywiście wywołało to słuszne oburzenie, bo przed wyjazdem była określona konkretna cena, na którą się zgodziliśmy. Sprawa o tyle trudna, że na podstawie swoich obliczeń przewodniczka twierdziła, że nie tylko nic jej samej nie zostanie, ale będzie musiała jeszcze dopłacić, natomiast nasze pobieżne kalkulacje (paliwa, jedzenia i spania) sugerowały, że wręcz przeciwnie. Oczywiście o żadnych rachunkach ze stacji benzynowej czy sklepów, gdzie robiła zakupy, nie było mowy. Nie powiedziała nam też, ile gdzie zapłaciła, więc pozostały tylko jej słowa kontra nasze liczby. Skończyło się na tym, że nie dopłacamy, a ona zgodziła się, że sama jest sobie winna, jeśli źle policzyła to wcześniej. Atmosfera między nami nieco oziębła (mino ponad 20 stopni utrzymywanych przeze mnie już od 4 godzin).

Tego dnia do zobaczenia została nam ostatnia atrakcja wycieczki – malowniczy kanion w górach. Przez opóźnienie w wyjeździe i małe kłopoty po drodze (zbyt dużo śniegu w górach, UAZ zakopywał się i trzeba go było popychać, bo nie miał blokady dyferencjału), mieliśmy na przejście ostatniego odcinka bardzo mało czasu. Musieliśmy zdążyć z powrotem przed zachodem słońca, bo jedynym naszym źródłem światła była latarka w moim telefonie.

Po drodze śmigały nam spod nóg jakieś małe futrzaki. Coś między królikiem a świnką morską.

Kiedy już późnym wieczorem dojechaliśmy do Dalanzadgad, przewodniczka powiedziała nam, że gdyby ktoś z nas wybierał się następnego dnia do Ułan Bator, to nasz kierowca tam wyjeżdża o czternastej. No to super, pomyśleliśmy z Martą, nie będziemy musieli tłuc się autobusem, będzie szybciej, a cena prawie taka sama (ok. 65 zł za osobę). Umówiliśmy się z kierowcą przed hotelem na jutro, zaklepaliśmy nocleg w hostelu w Ułan Bator.

Następnego dnia czekamy od 13:45. Mija druga, wpół do trzeciej, wreszcie przyjeżdża o 14:45. Na szczęście nie wiało i było tylko jakieś 10 stopni mrozu, więc prawie nie zmarzliśmy.

Ale Mongoł kieruje auto gdzieś do miasta. Załatwia jakąś sprawę, po czym odwozi nas do miejsca, skąd ruszają busiki i inne samochody dostawcze, a następnie daje znaki, żeby wysiadać i przesiąść się do innego samochodu. Trochę skonfundowani przesiadamy się i czekamy na rozwój sytuacji. Może jedzie z jakimś kolegą jako drugi kierowca? Ale nie, zostawił nas i sobie spokojnie rozmawia z innymi kierowcami, paląc papierosy.

W końcu jakoś po rosyjsku dowiadujemy się od jednego z dosiadających się ludzi, że wyjedziemy dopiero, jak zbierze się komplet, czyli dwunastu pasażerów (po czterech w rzędzie) – podczas gdy we trzy osoby jest już dość ciasno. Tego było już dla nas za wiele. Podziękowaliśmy, zabraliśmy bagaże i podreptaliśmy na dworzec autobusowy, potwornie źli za zmarnowany czas.

Było już grubo po 16, kiedy to odjeżdżał ostatni autobus do UB, więc kupiliśmy bilety na następny dzień, na 8 rano, i musieliśmy znowu znaleźć sobie miejsce w jakimś hotelu.

Tu dwie uwagi na boku. Po pierwsze, Mongolia stanowczo nie jest przygotowana na przyjmowanie turystów. W dość dużym mieście, jakim jest Dalanzadgad, osoby potrafiące porozumieć się po angielsku można policzyć na palcach jednej ręki. A na dworcu autobusowym nie potrafią nawet spisać odpowiednich danych z paszportu: w polu imię i nazwisko raz wpisali po ichniemu „Жасек” (Żasjek), raz „JACEK”, a raz „Jacek Franciszek”. A w polu obok raz jest numer paszportu (z błędem), raz moja data urodzenia, a raz PESEL.

Po drugie, odwrotnie niż w innych znanych mi przypadkach, życie w Ułan Bator (w stolicy) jest ogólnie tańsze niż we wszystkich innych partiach kraju. I zjeść tu można taniej, i przespać się taniej, i taksówkarzy taniej się opłaci. A jakość powyższych oczywiście lepsza.

Cały następny dzień zszedł nam w autobusie – wyjazd o 8 rano i przyjazd o 22. Potem jeszcze szukanie hostelu po nocy: tu brudno, ciasno i podejrzanie, tam mają komplet, jeszcze gdzie indziej za drogo… I tak na termometrach -24, a my się szlajamy po mieście…

Zatrzymaliśmy się w końcu w UB Guesthouse, jednym z większych hosteli. Towarzystwo tu bardzo mieszane, z wszelkich zakątków globu, wszyscy rozmawiają po angielsku, są porządne prysznice i wygodne łóżka – cóż za miła odmiana.

Kupiliśmy bilety do Karakorum, dawnej stolicy Mongolii, gdzie planujemy spędzić trochę czasu. Razem z nami jedzie z naszego hostelu jeszcze kilka osób, więc pewnie zadzierzgniemy jakieś nowe znajomości. Mamy też już bilety na czwartek na pociąg do granicy z Chinami – przejazd do Pekinu opłaca się rozbić na odcinki „do granicy”, „przez granicę” i „za granicą”. Mamy tylko nadzieję, że nam to kombinowanie nie wyjdzie bokiem.

 

  1. Chyba jestem za stara na takie podróże. Albo za wygodna… Jak to czytam robi mi się zimno :-) Podziwiam, że mimo wszystko Wam się chce, a na dodatek sprawia Wam to radochę. Szacun.

  2. Z tą radochą to różnie, zależy, co się nam trafia. Na przykład to, że nam ukradli aparat, nie za bardzo nam się spodobało. Minus 25 stopni to też nie nasza ulubiona temperatura, na szczęście już lada moment w Pekinie będzie kilkanaście. Ale ogólnie podróżować jest fajnie, to potwierdzam. :-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *