12.12.2012
Ostatniego dnia w Hongkongu zrobiliśmy sobie tylko spacerek po parkach i przyległościach. Przez przypadek trafiliśmy do ogrodów: botanicznego i zoologicznego, które są tu dostępne za darmo. Rewelacyjne – można sobie w środku miasta znaleźć ławeczkę pod ładnym drzewkiem (np. bananowcem) i poczytać albo poprzedrzeźniać małpy. Sporo jest też ptaków.





Marta bardzo lubi ptaszki, więc poszliśmy jeszcze do parku, gdzie jest tego sporo do podziwiania w zamkniętej wielkiej klatce.







W parku był też plac zabaw, na którym młode matki… filmują komórkami swoje pociechy.

Chcieliśmy zobaczyć nieużywany już posterunek policji, ale niestety był w remoncie. Tylko obeszliśmy dookoła cały kompleks budynków, z więzieniem włącznie.
Otwarta za to była katedra katolicka, ładna tak z wnętrza, jak i zewnętrza.


Udało się jeszcze zaliczyć przejażdżkę dwupiętrowym tramwajem po dosyć ruchliwej ulicy.
Na środę już wcześniej wykupiliśmy bilety do Bangkoku (stolica Tajlandii, gdyby ktoś nie wiedział). Wylot o 10:45, ale na lotnisko trzeba jeszcze autobusem godzinę jechać, a i tam trzeba być nieco wcześniej. Wyszliśmy więc niedospani około ósmej, jeden autobus nam uciekł, bo nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jest przystanek (ciągnie się na pół kilometra i każdy jeden autobus zatrzymuje się w nieco innym miejscu). Lotnisko, trzeba zaznaczyć, jest ogromne, z własnym systemem metra, którym dojeżdża się do określonego zakresu z około 150 bramek. Co minutę-dwie startuje samolot.
Podróż trwała niecałe 3 godziny. Z przyjemnie chłodnego samolotu, a potem w całości klimatyzowanego lotniska wyszliśmy w 35-stopniowy upał na ulice jednego z najgorętszych miast na świecie. Deszczyk po wyjściu z autobusu uznaliśmy za szczególny dar niebios, po czym udaliśmy się na ulicę, gdzie ponoć jest najwięcej hostelików i noclegowni. Rzeczywiście szybko dostaliśmy przyzwoity pokój z łazienką i klimą za około 50 złotych. To sporo taniej niż w Hongkongu, gdzie najtańsza klitka była za 80 zł, a w weekend – promocja – za 200 zł (zjeżdżają się Chińczyki na i ceny szybują).
Tutaj prawdopodobnie zostaniemy na dłużej, bo żyje się tu ciekawie i przyjemnie. Na ulicy można za 2 zł dostać świeżo pokrojonego maczetą ananasa, za 2,50 kokosa do wypicia, za 4 – owocowego shake’a. A 22 zł kosztował godzinny masaż całego ciała – wszystkie mięśnie nóg, rąk, pleców, szyi i głowy. Na szczęście nie brzucha, bo mi się strasznie zbierało na bąka.
Aha, szykowaliśmy się przed wyjazdy na mrozy, więc musieliśmy teraz uzupełnić swoją garderobę – szczególnie jeansy się nie sprawdzają, więc poszły w odstawkę.


Subtelny jesteś z tym masażem… ;)
Bardzo dobrze że tam zostajecie, w końcu jakieś miejsce nadające się na miesiąc miodowy! Teraz możecie się przytulać z czułości, a nie dlatego że bez tego zamarzniecie na śmierć :P
A co to za siniak Marto? Przecież porządny mąż leje swoją żonę tylko w czwartki, a tu już sine…? ;-P
No właśnie, to jest wielka tajemnica – dlaczego Marta sama się bije… i to zawsze w to samo miejsce!
No i tym sposobem po paru godzinkach dotarłam do końca Waszej pasjonującej lektury – i z ciekawością czekam na dalsze zapiski:) Piękne zdjęcie z tą nóżką Marta – zakładam że to Twoja ;)) Gorące pozdrowienia z przedświątecznego Wiednia.