Bliżej natury

23 I 2013

Gdy meldowaliśmy się do naszego hoteliku, nasz gospodarz od razu nas przeprosił i powiedział, że już od dawna ma rezerwację na dwa dni, czyli 21 i 22 na wszystkie pokoje. Nie ma sprawy, odrzekliśmy i dzień przed planowaną przeprowadzką udaliśmy się nad rzekę. Tam poprosiliśmy jakiegoś pana Łódkowskiego o przetransportowanie na drugi brzeg. Znaleźliśmy się na całkiem nowej plaży, przy której było usytuowanych z 5 lub 6 ośrodków. Zasada prosta: restauracyjka nad wodą, a w głębi bungalow, czyli drewniane domki. Wynajęliśmy na te dwa dni jeden z nich i spędziliśmy te dni nad samą plażą. Chcieli nie chcieli, zostaliśmy obserwatorami tutejszej flory i fauny ze wskazaniem na faunę.

Czystą radość sprawia mi obserwowanie krabów na plaży, mogłabym kręcić o nich film przyrodniczy. Skubańce potrafią się bić o swoje norki, większe zżerają malutkie rybki wyniesione przez fale (w jednym miejscu było ich naprawdę dużo, nie wiadomo czemu wszystkie zdechłe). Małe są taaakie słodkie, milutkie i strachliwe, duże trochę groźne (mają w końcu duże szczypce) i w zasadzie brzydkie.

Czas spędzamy leniwie, uaktywniamy się wieczorami, gdy jest trochę chłodniej mniej ciepło. Okazało się, że znowu trafiliśmy na „zagłębie” Polaków! Oprócz nas były 3 osoby w wieku 40-50 lat, 6 młodszych, w naszym wieku, i jakaś para około trzydziestki. Wszędzie wokół słyszeliśmy język polski i w końcu zatęskniliśmy. W każdym domku jest mikrołazienka, ze ściętym pniem drzewa zamiast części podłogi. Woda w kranie żółta, a prąd tylko od 18:00 do 24:00. Za to najbliższy sklep, w którym można kupić piwo tylko 10 minut jazdy rowerem! Skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy się po ten jakże potrzebny nam napój. Jak tylko wyjechaliśmy na drogę, wijącą się między lasem-dżunglą, poczuliśmy się jak w zoo, tylko nie było krat. Przez drogę spokojnie szedł ogromny waran, na oko 1,2 m. Niestety nie udało się zrobić zdjęcia, zniknął szybko w krzakach. Za to znaleźliśmy kilka martwych i wyschniętych węży oraz, co najfajniejsze, stado małpek. Trochę się nas bały, ale udało nam się podejść naprawdę blisko. Ciekawostką jest jak miejscowi wydobywają kauczuk z drzewa kauczukowego.

Po dwóch dniach wróciliśmy do pierwszego hoteliku, w którym czystej wody, prądu i Internetu pod dostatkiem. Wieczorem poszliśmy coś przekąsić. W końcu znalazłam restauracyjkę z pyszną tutejszą potrawą: massaman. Jest to zupa „czerwone curry”, z kawałkami piersi kurzej, trochę ziemniaczków i innych warzyw, ja do tego wrzucam jeszcze ryż, więc robi się tak gęsta, ze można postawić łyżkę. Przypomina to chyba najbardziej naszą pomidorówkę, ale jest dużo ostrzejsza. Mają tutaj chyba jakiś festyn, bo na jednej z ulic pojawiły się dzisiaj dziesiątki straganów z jedzonkiem, owocami, zabawkami i ciuchami. Znowu przyfasowałam sukienusię, jupii :-) (tylko co ja z nimi wszystkimi zrobię w Polsce? Jedyna nadzieja, że je po prostu wyrzucę, bo szybko się niszczą)