Pekin – poznajemy miasto

18 listopada 2012

Dojechaliśmy do Pekinu późnym wieczorem. Z plecakami, kurtkami, rękawiczkami i czapkami trochę się gotowaliśmy na czyściutkich, pięknie oświetlonych ulicach. Powędrowaliśmy do hostelu rekomendowanego przez nowych znajomych. Jeśli wcześniej zdawaliśmy sobie sprawę, że Pekin to duże miasto, teraz mogliśmy te myśli pognieść i wyrzucić do kosza. Pekin to coś więcej. Patrzyliśmy na mapę miasta (zapisaną wcześniej w komórce dzięki wujkowi Google), gdzie widzieliśmy proste uliczki wijące się wokół centrum ładnymi okręgami. W rzeczywistości te, jak nam się zdawało, uliczki to ogromne ulice po cztery pasy w każdą stronę, plus 2 pasy dla rowerów, pasy zieleni, szerokie chodniki, znowu pas zieleni i drugi chodnik. Między dwoma takimi poprzecznymi ulicami można zmieścić całą dzielnicę wrocławską. Spacer mieliśmy dłuższy, niż się tego spodziewaliśmy.Jedną noc przespaliśmy w tym hostelu, następnego dnia przenieśliśmy się do innego, raczej tańszego. Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na luźne zwiedzanie miasta. A jest na co popatrzeć. Czyste ulice okazują się być kluczem do zwiększenia jego atrakcyjności o 100%. Chińczycy opanowali sztukę łączenia starych, zabytkowych z komfortową nowoczesnością. Nawet biedniejsze uliczki wydają się romantycznymi zaułkami z magiczną atmosferą prawdziwych Chin. Trafiliśmy na dzielnicę (bo nie można powiedzieć, że tylko ulicę) ze sklepikami z pamiątkami. Moje oczy pożerają wszystko, wszystko bym kupiła, wszystko oglądała. Herbata jaśminowa to raj dla nosa i podniebienia. Są tu kunsztowne pałeczki do jedzenia, wachlarze, buciki chińskie, całe stroje ludowe, czapki, z zabawek to zagadki logiczne drewniane, metalowe, pomysłowe i sprytne. Kompasy, biżuteria wszelaka, rozwijane obrazy z chińskimi pejzażami, smoki, lwy i osobna kategoria: żarcie.

Między straganami można kupić niewinne jogurty w buteleczce, owoce zanurzone w lukrze (chyba), różne ciasteczka, na słono i słodko. Wieczorem trafiliśmy jednak na ulicę, na której sprzedawano specjały innego rodzaju, przeważnie smażone na głębokim tłuszczu, podawane wetknięte na patyk. Są to (od najbardziej popularnych): macki ośmiornicy, małe pisklęta, węże, robale, kraby, skorpiony (najczęściej na żywca nabite na patyk, jeszcze się ruszają i dopiero przy kliencie są smażone), wszelkiego rodzaju robale, oczywiście ogromne krewetki i… pająki. Nie jakieś małe – duże, włochate z dużymi i długimi, czarnymi nogami, mniam! Ja zamykałam oczy i walczyłam z mdłościami, a Jacek chciał czegoś spróbować. Szczęśliwie znaleźliśmy w drodze powrotnej zwykły chleb tostowy na śniadanie (to tutaj rarytas dla obcokrajowców). Mięsa się trochę boimy, ani w Rosji, ani w Mongolii kupowanie „czegoś do chleba” nie wyszło nam na dobre. Ale od czego są ogórki i pomidory! Och, jakże by się zjadło takiej ogórkowej albo kwaśnej pomidorówki!

Byliśmy również w centralnym punkcie Pekinu, na placu Tiananmen (tam, gdzie było zrobione słynne zdjęcie, gdzie jeden koleś zatrzymuje całą kolumnę czołgów podczas krwawego tłumienia demonstracji studenckich w 1989). Plac ogromny, żeby wejść trzeba przejść przez specjalną budkę policyjną, gdzie kilku z nich patrzy ci głęboko w oczy, a jak się nie spodobasz – wszystkie torby do skanu, widzieliśmy też kogoś na rewizji osobistej. Zresztą skan bagaży to również podstawowa procedura przy wejściu do metra. Widać wyraźnie, jak policyjne jest to miasto. Średnio co 100 metrów stoi policjant lub żołnierz, a czasem dwóch, twarzami do siebie, żeby nie dało się podejść od tyłu. Stoją zazwyczaj na baczność, ale głowami obracają patrząc na przechodniów. Nie jest to „straż honorowa”, jaką można zobaczyć na placu czerwonym, przy wejściu do parlamentu Mongolii, gdziekolwiek w Polsce i każdym innym niekomunistycznym kraju. Ale to skutkuje – kradzieży prawie wcale. Jest powierzchowny porządek, pierwsze wrażenie całkiem przyjemne.

Państwo policyjne za to dało się nam we znaki w inny sposób. Internet w hostelu jest, ale odgórnie ograniczony. Działa sprawnie tylko na komputerach chińskich, trochę lepiej na Jackowej komórce Samsunga, ale na laptopie to tragedia. Nie działa facebook, strona Google ładuje się raz na 20 prób. O używaniu nie ma mowy, co gorsze – nasze skrzynki mailowe także nie działają. Tak więc odcięci jesteśmy od informacji, jedynie możemy korzystać z książkowego przewodnika i pytać w hostelu co, gdzie i jak załatwić. Bo tutaj nawet głupie bilety na metro trzeba wiedzieć jak kupić. Nawet na pomocą innych wyszukiwarek, jak już znajdę stronę, nie mam pewności, czy pokaże mi się, czy może jest postawiona na jakimś serwerze w Ameryce, który został przez władze zablokowany. Tak jest na przykład z naszą stroną (blogiem). Niestety nie mamy do niej dostępu. Mówią na to żartobliwie „The Great Firewall of China”.

Jutro zamierzamy podjąć kroki zmierzające do wyrobienia prawa do drugiego wjazdu na teren Chin oraz zwiedzanie konkretniejsze, np. muzeum narodowe historii Chin, albo monastery, ogrody, zakazane miasto… jest tutaj tego trochę. :-)

    • Jeszcze nie spróbowałem, wszystko przede mną!
      Muszę to tylko zrobić z dala od Marty, żeby potem patrząc na mnie nie widziała ciągle tych włochatych nóg wystających mi z ust…

  1. A ja myślałam, że w Chinach kościoła katolickiego nie znajdziecie, bo tam katolicy są prześladowani. No ale może w Pekinie, taki jeden dla pokazu się znajdzie. Pozdrawiam!

  2. To jedzenie wygląda bajecznie. Ciekawa jestem, czy jest smaczne? Ale córciu, powiedz tylko na kiedy mam ugotować Ci zupkę ogórkową?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *