Zakazane Miasto

19.11.2012

Pekin jest super! Wprawdzie dosyć drogo, bo będąc w samym centrum płacimy za noclegi w hostelu ok. 25 zł za osobę, ale jest cała masa atrakcji. Chińczycy mają niesamowitą wyobraźnię i potrafią wymyślić przedmioty, potrawy czy zabawki, o których nam się nie śniło. Pośród najróżniejszych skarbów znaleźliśmy na przykład szpatułki do dłubania w uchu, podświetlane za pomocą diody. Bardzo spodobały nam się też mini-latawce ważące kilka gramów i połączone sznurkiem po kilka sztuk – efektowne a tanie. Albo jedzenie na patyku – okazuje się, że można w ten sposób podać nawet kukurydzę czy tosty (żeby się nie przekręcały, są nabite wzdłuż na 2 patyczki). Albo zestawy słuchawkowe…

Zwiedziliśmy dzisiaj „Zakazane Miasto” – jest to spory obszar w samym centrum, wydzielony specjalnie dla cesarza, cesarzowej i ich służby. Całość w tradycyjnej chińskiej architekturze, głównie z drewna i z zakręconymi dachami. Od reszty zabudowy miasta jest oddzielony fosą i wysokim murem, wejść można tylko przez północną i południową bramę.

Przejście główną osią (oficjalne budynki i place) i pobieżne obejrzenie zachodniej części, gdzie były wystawiane różne sprzęty i skarby z dawnych wieków, zajęło nam prawie trzy godziny. Cesarz to ma klawe życie!

Potem zrobiliśmy sobie przejażdżkę metrem na stadion olimpijski. Samo metro, trzeba przyznać, bez zarzutu – bardzo rozbudowane na igrzyska 4 lata temu, jest w bardzo ładnym stanie i dobrze zorganizowane. Oprócz chińskiego wszystko jest opisane też po angielsku, wszędzie kolorowe mapki, a w pociągach diodki sygnalizujące, gdzie jesteśmy. I miły głos mówiący, że następna stacja to np. Beitucheng i że można przesiąść się do linii 10. Nie sposób się zgubić.

Do wioski olimpijskiej dotarliśmy już wieczorem, więc podziwialiśmy piękne iluminacje wielkiego stadionu, kompleksu basenowego i innych części.

Duże wrażenie zrobiły na nas metalowe statuetki biegnących panienek.

Marta skusiła się na zestaw latawcowy, a ja na wystrzeliwane podświetlane śmigiełko. Oczywiście nie bez targowania się. Za latawce babka chciała najpierw 30 juanów (15 zł), ale ostatecznie sprzedała nam za 5 juanów. Tutaj to normalne, że turystom najpierw dają ceny z księżyca i że trzeba samemu ocenić, ile co jest warte – zwykle i tak sprzedającemu się to opłaci.

W wiosce olimpijskiej była też wielka i elegancka galeria handlowa. Ceny niestety typowo turystyczne, ale za to znalazł się fortepian, na którym można było pograć!

  1. W sumie to dobrze, że pojechaliście na tę podróż. Czytając Wasze komentarze i oglądając zdjęcia, my też się czegoś dowiemy i zobaczymy. To bardzo ciekawe, co opisujecie. No to – szczęśliwej podróży!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *